Przenikanie

Lato


W Trupokupcach, najnowszej z moich powieści, bohaterka patrzy na obraz, który powstał dziesiątki lat wstecz, i doświadcza doznania, które nazywam przenikaniem. 
Spotkałam się z nim w życiu tylko kilka razy. Trzy rodzaje przenikania były szczególne. 

Pierwsze wydarzyło się, gdy uczęszczałam na psychoterapię; po kilku godzinach od ostatniej sesji i po paru głębszych, stało się coś bardzo osobliwego – mój umysł wyciągnął z głębi pamięci traumę, o której na wiele lat zapomniał. Nie zrobił tego ot tak, nagłym olśnieniem, tylko tygodniami próbował zwracać moją uwagę na szczegóły. Próbował przeniknąć promieniami światła ciemność. Aż w końcu to zobaczyłam. Plamki światła złożyły się w cały obraz. 
To było niesamowite uczucie, złożyć coś do kupy w sobie i pojąć się tak mocno.

Pierwsze z przeniknięć pociągnęło za sobą drugie. Przypomniałam sobie szczegóły snu, który miałam jako kilkulatka, zawsze się go bałam i unikałam myślenia o nim, a który zdawał się opowiadać moją rzeczywistość dwie dekady później. Nigdy jeszcze nie przeżyłam tak silnego splecenia dzieciństwa z dorosłością.

Trzecie miało miejsce kilka dni temu. Szłam w deszczu pustym brzegiem morza, przemoczona do suchej nitki, z burzowymi chmurami nad głową. Pokłóciłam się z kimś i był daleko przede mną. Nie było mi jednak przykro. Czułam się szczęśliwa i wolna i przywiodło to na wierzch świadomości kolejne wspomnienie z dzieciństwa. Już raz szłam tak absolutnie wolna brzegiem morza, gdy będąc smarkulą uciekłam mojej mamie, i spod wiatraków, które musiałam obejrzeć z bliska, wracałam do domków letniskowych sama, podczas zachodu słońca. I teraz, te kilka dni temu, pojęłam, czym jest największe z ograniczeń, które mnie w życiu nęka.
Władza.
Jako mała dziewczynka wyrwałam się z władzy rodzicielskiej nie raz, ponieważ polubiłam to uciekanie. I pojęłam, w deszczu, na brzegu, że mogę się tak wewnątrz siebie wyrwać spod każdej władzy: życia, śmierci, idei, każdego człowieka. Wszystkie jarzma dawno opadły, a ich iluzje podtrzymywał we mnie jedynie wszczepiony strach. Ale i on przeminął. 
Przenikanie sprawiło,  że strach utonął.

To było dla mnie bardzo ważne doznanie. Nie jest już tak, że wszystko może mnie dotknąć, że mam opuszczone osłony. Ani że cudze oczekiwania mogą skłonić mnie do zdrady siebie. I ponieważ samorozwój nigdy się nie kończy, tak i te trzy przenikania, które stały się w mojej głowie jasne i klarowne, prowadzą do kolejnych niezwykłych zdarzeń. Być może też udało mi się odkryć imię mojej neuroatypowości, jak to się współcześnie ładnie nazywa. Ale na potwierdzenie lub zaprzeczenie potrzeba trochę czasu.

Można robić postępy w nauce, w pracy, w związku, wszystko to mi się zdarzyło, ale postępy w siebie wciąż są dla mnie jak błyski, jak coś nie z tej ziemi. I zdają się coraz większe.
Co czeka na końcu? I czy istnieje koniec?



*

Jesień


Spędziłam pół września we Włoszech, większość tego czasu na starych wulkanicznych wyspach nieopodal Sycylii. Patrzyłam na minierupcje, chodziłam po uśpionych wulkanach, pływałam w termach i letnim Morzu Tyrreńskim, oglądałam na środku morza Drogę Mleczną i świecące meduzy, podróżowałam wodolotami i wjechałam skuterem w krzaki. Chwila popatrzenia z dystansu na ten rok pozwoliła mi przygotować się do tego, co zaszło, gdy rozhulała się jesień.

Wklejam notki z profilu autorskiego na FB, z najgorętszego czasu, jaki mieliśmy w Polsce od dekad. To właśnie dzięki ułożeniu spraw ze sobą, dzięki przenikaniu, mogłam pisać szczerze o tym, co się dzieje, i kilkukrotnie wychodzić na ulicę. Uznajmy to za pamiętnik z powstania.


23 października

Tak sobie rozkminiam, quo vadis Polsko, świecie, Wszechświecie (codziennie pracuję na niusach Uranii, więc z Wszechświatem też na bieżąco); mieszkam na wsi, moje wybiegnięcie na ulicę w proteście przeciwko szaleńcom albo czarnym dziurom zauważyłby najwyżej dzik bądź wiewiórka, co mi podpiernicza orzechy. W 2016 pojechałam do Krakowa, w deszcz i zimno, ale teraz mamy ZAKAZ ZGROMADZEŃ. Dzisiaj jeszcze podkręcony, wiecie, AKURAT dzisiaj. I pomyślałam, jak by to było, gdyby przyszła kolej na CENZURĘ. No bo jeszcze spotykamy się nad słowem pisanym, ostatni bastion. No i wiecie, co by było, jak by chciano, żeby tylko d-o-b-r-e utwory były. Radosne. Zgodne. Jak to mówi prezes Kozłowski, WESOŁO, ***** MAĆ! Najweselszy barak w obozie! Pro wszystko co pro, a nie co anty. 
I tak zaczęłam myśleć... wypisałam kilkanaście swoich utworów z ostatnich 5 lat, które przyszły mi do głowy jako pierwsze. 

Openminder – bohater antynatalista. Zagłada kraju. Karykaturalne uwypuklenie tematu obrzezania kobiet i braku podmiotowości kobiet w wieku rozrodczym. Karykaturalne ukazanie rządów skrajnej prawicy i skrajnej lewicy. Ateizacja połowy świata.

Trupokupcy – bohaterka antynatalistka. Zagłada świata. Świat, w którym płodzenie zdrowych dzieci stało się niemożliwe. Upośledzone dzieci mają w Polsce własne getta, są porzucane, rozstrzeliwane. Instynkt rodzicielski zniknął u kobiet, przynależy mężczyznom.

Dzieci Burzy – pomieszanie się i zagłada światów. Produkty uboczne apokalipsy żywiące się ludźmi. Naturalny poród jako przeżytek, dzieci w inkubatorach i sztucznych brzuchach. Polska w krzywym zwierciadle jako snobistyczna królowa narodów. Szalony "Polaczek", ze skrzydłami husarii na plecach, przejmuje zdruzgotaną Amerykę.

Larwy – bohaterka antynatalistka, ludzie skazani na zagładę poprzez żywiące się nimi robactwo.

Muerte Blanca – uwielbienie nieskończenie powtarzającego się aktu śmierci.

Bardzo trudne samobójstwo – bohaterka antynatalistka. Wyrusza w podróż, aby umrzeć.

Opowiadanie z antologii Domu Horroru (wkrótce) – bohater antynatalista. Obraz miłosiernej i koniecznej eliminacji gatunku ludzkiego.

Opowiadanie ze Zbrodni doskonałej (wkrótce), napisane z Magdą Kucenty – nieskrępowana zabawa i "zbezczeszczenie" znanej każdemu ikony dzieciństwa. Zagłada światów.

Czarnobyl cię kocha, biorobocie (wkrótce w antologii Fantazmaty III) – pomieszanie się i zagłada światów skąpanych w radioaktywnych wynaturzeniach.

Wszystkie śmierci Apolinarego – nieskończony i daremny akt śmierci w wirtualnej rzeczywistości. Świat przejęty przez maszyny wyzyskujące gatunek ludzki.

Most na rzece Chan – świat po zagładzie, w którym niewolnikiem można się stać tak przez niesubordynację, jak i chorobę, a w przypadku ciężarnych niewolnikami stają się również ich dzieci. Heroiczna i daremna próba ratunku nienarodzonych bliźniąt przez matkę.

Głos światów albo kołysanka satelitów – zagłada Wszechświata.

Nowa książka (w recenzji w wydawnictwach) – bohaterka antynatalistka. Wątki proekologiczne i dotyczące przeludnienia. Krok od klimatycznej zagłady świata, polityczna zagłada kraju.

Opowiadanie posłane ostatnio na konkurs – bohater antynatalista. Żarty obcokrajowców ze smutnej Polski. Epidemia przesiewająca ludzkość. Wątki dotyczące skrajnego przeludnienia.

Tak że tego. Wiecie. Nawet nie muszę wychodzić na tę ulicę, żeby nie pasować do pożądanych obecnie postaw i treści. Moje "teczki" mają setki stron. Ale nie tylko mój miecz, wyjście na ulicę też macie. Twórca jest od tego. Jest obecny. Patrzy, komentuje. JEST. Nie udaje: że go nie ma, że nie widzi, że wszystko będzie dobrze. Ale miejcie na względzie pandemię. Mamy inną sytuację niż w 2016. Przestrzegajcie obostrzeń. Policja wspiera spacery, żyjcie z nią w zgodzie. Nie dajcie się sprowokować, bo dacie pretekst do rozwiązań siłowych.






25 października

Taki sobie zrobiłam (patrz, zdjęcie poniżej). Jako pisarka lubię cytować klasyków, ale w innych okolicznościach nigdy nie cytowałabym akurat tego "klasyka".
Kiedy byłam na doktoracie, słyszałam, że takim szmatom jak ja kiedyś goliło się głowy. Słyszałam żale, że kiedyś nie do pomyślenia był mężczyzna z wózkiem. Żale, że jestem tam, a nie w domu opieki, bo teraz kobiety są rozpasane, a powinny zajmować się dziećmi i umierającymi. Myślicie, że tego nie zgłosiłam? Nic to nie dało.
Z doktoratu odeszłam na własne życzenie. Miałam stypendium, dobre oceny, ale pozbawiono mnie złudzeń, że tytuły cokolwiek znaczą, skoro mogą je mieć indywidua o faszystowskich poglądach, którym nieustannie dają głośno upust. Państwo, kobiety, naród, autorytet, do wyrzygania. Na zajęciach Freud i Freud, do znudzenia. Na konferencjach podchodzono do mnie pobłażliwie, gdy analizowałam twórczość Lema, ignorowano trafne odpowiedzi. Utwierdziłam się w tym, że dalsze studia to strata czasu (hej, jestem po czterech kierunkach, ileż można?). Skupiłam się na twórczości, pracy i redagowaniu, zaczęłam się spełniać, umocniłam się i odzyskałam częściowy spokój. Częściowy, bo nigdzie poza moim małym światem nie chciano NA SERIO przyjąć, że jestem równa i mogę o sobie decydować. Że mogę się różnić, i to tak jaskrawo. Nie szukałam więc już usilnie spokoju i baniek bezpieczeństwa. To iluzje. Nie chciałam być milczącą obecnością przełykającą obelgi. 
Słyszałam, że nigdy nigdzie nie zajdę jako pisarka science fiction, bo kobiety z zasady piszą gorzej. Słyszałam, że mam przestać być taka kolorowa. Przestać się tatuować. Przestać być bezdzietna. Przestać dyskutować z ludźmi na stanowiskach. Przestać pisać takie rzeczy. Nie przełykałam tego w milczeniu, pyskowałam. Głośno i bezczelnie rozrysowałam granice, ale gromadzenia na to siły musiałam się uczyć całe lata. 
Dzisiaj organ-wydmuszka pozwala torturować kobiety, by ukryć nieudolność władzy i wykorzystać pandemię, posłanka nazywa protestujących elytą z rynsztoka, a publicysta agresywnymi ku*ewkami, zbydlęconymi przez lewicę. Kandydat na prezydenta o waszych przyszłych dzieciach mówi "no to po prostu umrze". Zostały wam jeszcze jakieś złudzenia? Ja już dawno ich nie mam. Ale lepiej późno niż wcale. A jeśli czujecie złość, ale boicie się odezwać, pamiętajcie: Jeżeli boisz się mówić prawdę, już jesteś niewolnikiem.



26 października

Pisałam kilka dni temu: nie tylko mój miecz, wyjście na ulicę też macie. Twórca jest od tego. Jest obecny. Patrzy, komentuje. JEST. Nie udaje: że go nie ma, że nie widzi, że wszystko będzie dobrze. I tak zrobiłam. Mimo że to nieodpowiedzialne, niebezpieczne, mimo że autorytety powinny dać wam miłość, nie podburzać do gniewu, i nie powinniście wchodzić w pułapkę. Poszłam z wami, bo nie jesteście sami. Zostawić młodzież tego kraju na pastwę losu nigdy nie będzie moim udziałem.
Sama nie czuję się młoda. Ale o tym dalej.
Pamiętam 2016 rok. Wtedy pojechałyśmy do Krakowa wcześniej, pomagałyśmy przy transparentach, tak że w końcu zostałyśmy z tym największym w rękach i postawiono nas na czele pochodu. Nie miałyśmy pojęcia, ile ludzi jest za nami. Miałam w torbie "Wołanie o prawa kobiety", jedną z książek do doktoratu. Pogoda pod psem, padało, jednak w tym marszu było coś podniosłego. Same grzeczne hasła, bębny, bębny, ale bez złości, z niepokojem. I z ulgą, że to tyle osób.
Tamten marsz był skuteczny. Ale wtedy nie było za późno. 
Wczoraj przyjechałyśmy na godzinę 0. Właściwie nie znałyśmy adresu, lecz to nie było konieczne – zewsząd schodzili się młodzi ludzie z kartonami, ze zniczami, z transparentami, zapełniali puste wcześniej ulice, więc po prostu poszłyśmy za nimi na ten spacer. W końcu stanęłyśmy w zamaskowanym tłumie pod kurią, pod ozłoconym papieżem. Starałyśmy się zachować przepisowy dystans i tworzyć go wokół siebie. W torbie miałam wkłady do zniczy. W tym roku jest więcej pomysłów na transparenty i kartony, ale jest też przytłaczające zmęczenie i złość. Żadnej podniosłości. Gdy obok trasy spacerowiczów pojawił się plakat anti-choice i popłynął słodki głos z megafonu, wszyscy natychmiast zaczęli go zagłuszać: WYP**RDALAJ!!!, ale jak dla mnie więcej w tym było "daj nam spokój" niż "dostaniesz w ryj". Nie wiem, jakim nie do końca trzeźwo myślącym, nazwijmy to tak, trzeba być, by prowokować w ten sposób tę młodzież; pewnie to tak, jak i z tymi narwańcami bądź prowokatorami, którzy pomazali drzwi kościołów. Z każdej strony ktoś popełnia błędy, a skutkiem tego jest tylko cierpienie. 
Tłum podejmował hasła i dość szybko przerywał, w maseczkach nie tak łatwo złapać oddech. Na balkony wychodzili ludzie, machali tęczowymi flagami, czarnymi parasolami, dostawali owacje od tysięcy osób, bo nie czuły dzięki temu, że są same. Co jakiś czas gromadzono gdzieś znicze i wieszaki. Pochód żałobny. Wydawał się nie mieć końca. Obserwowałam i słuchałam ludzi wokół. Jak krzyczą, i faktycznie, jak napisała Gretkowska, przypominają takich, co krzyczą, bo nie chcą iść na rzeź. Ludzie na skraju. Szłam i nie mogłam uwierzyć. Zrujnowane państwo, zrujnowane społeczeństwo. Znużone, chore, podzielone, zezłoszczone jak diabli. Żadni włodarze nie powinni dźgać obywateli rozpalonym żelazem, tak że nie pozostaje "przyszłości narodu" nic innego, jak wyjść na niebezpieczną, zakazaną ulicę i krzyczeć. Trzymałam swój napis, gdzie zmieniłam obelgę o zbydlęconych kobietach w hasło o wyzwoleniu. Wyzwolenie, ale jakim kosztem? Dlaczego wywalczony już wielokrotnie kraj to znów są/będą zgliszcza w sercach? Dlaczego nie pozwoli swoim dzieciom żyć bez niepotrzebnego nikomu cierpienia? Jak długo jeszcze w XXI wieku chce postulować, samotna wyspa pośród racjonalności i nauki, że cierpienie uszlachetnia – i torturować w jego imię? 
Przede wszystkim jednak czułam, jak bardzo nie fair jest to, co spotyka tę młodzież. We mnie nie ma nadziei, może taka się urodziłam: nihilistyczna, antynatalistyczna, z katastroficzną perspektywą. Taki defekt, zdarza się. Kiedy jesteś raczej wyjątkiem w tłumie, to czasem narzekasz, ale bardziej dla zasady, ale kiedy tłum zaczyna cię przypominać, a twoje złowróżbne przypowieści zaczynają pełzać po ulicy, to ponuro milczysz, patrząc z niedowierzaniem, podczas gdy krzyczy tłum wokół ciebie. Tłum bez przyszłości. 
Czuję się jak starzec. Ostatnie świętości złamane, przepaść między pokoleniem włodarzy a najmłodszymi obywatelami nie do zasypania, ale to nic, najgorsze, że ci ludzie może chcieliby w coś wierzyć, w przeciwieństwie do mnie, ale nie mają w co. I jak tak dalej pójdzie, przestaną nawet chcieć. Z ambony płynie, że oni wszyscy zginą, jeszcze ich to rusza, inaczej nie wchodziliby, wkurzeni, do kościołów. Pokolenie młodych starców, pokolenie "ścier", "ku**wek", "bydląt", "motłochu", "rynsztoka". Oto narracja tego kraju i jego młodzież, stara na umyśle, która musi, jak to od początku świata właśnie młodzi na ciele i duchu, unieść na barkach wojnę. Prawdziwi starcy u władzy chowają się w murach, dlatego mury padają "ofiarami" ataków.
Nigdy tego dla was nie chciałam. Wydawało mi się, że dostaliśmy inny kraj w spadku. I nie wiem, jak mam wam pomóc, poza tym, żeby być z wami, nawet jak was, nas, wyklinają. I dawać wyrazy miłości. 
Nie niszczcie kościołów, dzieciaki. Żadne budynki wam nie zawiniły. Krzyki i blokady ulic a dewastacja to różnica, zwłaszcza dla władzy. Nie dajcie się popychać mową nienawiści. Nie wolno was zmuszać do bohaterstwa, ale też nie pozwólcie się zrzucić do przepaści, po której skraju nakazano wam tańczyć. Możemy skasować wpojone kody i odczarować uświęcone mury, nie bać się ich, ale wielka część społeczeństwa tego nie zniesie, tak z buta w drzwi. Kościół to niegdyś było wszystko, co im zostało. Jeżeli tego potrzebujecie, wejdźcie do środka, zamanifestujcie się, wejdźcie w dialog, krzyczcie; odmieńcie oblicze tego, co wyklucza was, bo nie chce was słuchać. Róbcie to! Jeżeli zależy wam, by was usłyszano, to róbcie to, ale bez niszczenia i bez nienawiści. Jak się było nastolatkiem, to się mówiło do rodziców: nienawidzę was! A to nie była prawda; wszyscy pragną akceptacji i miłości. Szacunku. Nienawiść jest infantylna. A jeżeli nie chcecie wchodzić w te mury, to się wypiszcie i nie zasilajcie szeregów, omińcie szerokim łukiem. Tylko w tym drugim przypadku pamiętajcie, by dopilnować, żeby naprawdę was wykreślono. Zdarza się ponoć, że księża tego nie robią, by nie zmniejszać statystyk, i dają wam papier, który nic nie znaczy. Kościoła nie ma bez wyznawców. Tak walczcie, jeśli chcecie. 
A tak na marginesie. Czy naprawdę to ja jestem najwłaściwszą osobą do promowania chrześcijańskiej filozofii miłosierdzia? Bardzo ją lubię i jestem filozofką, ale to przecież nie ja co niedzielę słucham ponoć o miłości do bliźniego, są bieglejsi w tym względzie. I to niematka ma matczyną opieką otaczać "wyklętych"? 
Ale spoko. Będę.


Matka Polka

 

słońce to już nie mój brat

odebrane mi są dni

nie mnie budzić ma śpiew ptaków

 

i nie dla mnie boski sąd

nie mam wpływu na swój los

tylko krzyż i stos na drogę

 

w rękach wszystkich tkwią kamienie

i utulić jak niemowlę

z nienawiści chorych serc nie ma komu

 

chodźcie do mnie, ja pomogę

na dobranoc coś zanucę

nim nas snem ugłaszcze popiół

 

Magdalena Świerczek-Gryboś, 22.10.2020



27 października

Rozumiem was. Ja też to czuję. Chciałabym się schować albo zapomnieć, zignorować. To trochę jak etapy żałoby. I nic dziwnego. 
Bo to umiera DZIECIĘCA NAIWNOŚĆ. 
Nic złego ją mieć, każdy w głębi chowa dzieciaka.
Strach, wkur*, strach, karuzela powodowana działaniami rządu, pandemią, paraliżem służby zdrowia, upadkiem gospodarki, strach przed ograniczaniem wolności, bankructwem, przed agresją, represjami. Myślicie, że stojąc w tłumie młodych, poprzetykanym starszymi, tłumie otoczonym kordonem bezczynnej policji, znając liczbę zachorowań, wiedząc, co może się stać przy prowokacjach, nie było we mnie strachu? Było jednak coś więcej, i dopiero z tym, strach tłumu stworzył całość. ROZUMIENIE tej sytuacji. Obserwowałam ją ze środka, nie z ekranu, przenikana falami emocji tysięcy ludzi. 
Kiedy stoisz w tłumie i patrzysz na, głównie, młodzież i kobiety, wywleczone na ulicę akurat teraz, nie tylko rozumiesz, że to pułapka. Najłatwiejsza do spacyfikowania grupa sprowokowana do wypruwania sobie flaków na ulicy. Kozły ofiarne. Prezes w wezwaniu do wojny domowej z protestującymi potwierdza najgorszy scenariusz. 
Jest różnica w patrzeniu na zdjęcie zwierzęcia wiezionego na rzeź a patrzeniu w jego oczy. Rozumiesz wtedy oszustwo, któremu nigdy nie dawałeś/aś wiary, ale miałeś/aś nadzieję, że to tobie coś się zdaje, a inni mają rację.
Ktoś tu buduje sobie władzę na cierpieniu i trupach. Ludzie wyzyskują zwierzęta. Ludzi wyzyskują...
Tamten moment pod kurią to był moment krytyczny; później tłum się rozciągnął, ludzie się trochę rozluźnili, ale wtedy, przez pierwsze pół godziny, przesiąknięci strachem i furią protestujący pomiędzy murami i kordonami przypominali zgromadzone stado przed rzezią. Nie otwierałam ust, nie skandowałam, szłam i patrzyłam, ze środka, na sytuację. W obozach też czasem nie wiedzieli, dokąd idą. Zwłaszcza dzieci.
Gretkowska napisała: "Protest jest naturalnym odruchem zwierzęcia skazanego na śmierć, a nie społeczeństwa demokratycznego. Społeczeństwa demokratyczne nie reagują dopiero wtedy, gdy ogłaszają, że cię zabiją, tylko dużo wcześniej". Nie zrozumiałabym tego tak klarownie, nie tkwiąc tam, w środku wielkiego marszu po pustych ulicach: że jest za późno i nie będzie już dobrze. Że nas to nie ominie, to, o czym czytaliśmy jako o czymś, co niemożliwe, by nas kiedykolwiek dotyczyło, nie w XXI wieku, w ramionach wielkiego zachodniego brata; o wojsku na ulicach, które pacyfikuje dzieciaki i kobiety, o odbieraniu praw w białych rękawiczkach, o umierających znajomych, już nie wiadomo, z powodu jakich chorób, o klęsce polityki, zniszczeniu gospodarki i służby zdrowia – wszystko pudrowane KRWIĄ tych uznawanych za najsłabszych. 
Nie ma już po co współczuć jakimś nieokreślonym "niecywilizowanym" krajom, co to sobie klasyczny Polak wyobraża, że to gdzieś na końcu Afryki, nie ma już złudzeń, nie ma snu o wolnym Zachodzie. Nie ma spokoju ani pokoju. Każdy wie, że Polaków wystarczy skłócić, żeby się POZARZYNALI. Dogorywająca służba zdrowia, rozmontowane prawo, podpisywane pakty z fundamentalistyczną międzynarodówką. Zaraz przepchną zakaz aborcji z gwałtu, a wiecie, jakie śmieszne wyroki w tym kraju zwyrole dostają za gwałty. Będą dociskać temat. Będą dociskać do ściany, aż złapią za pysk w imię bezpieczeństwa i zdrowia. Zrozumcie, nie mają już nic do stracenia.
Stojąc pod kurią, widziałam to, co wydarzało się tak na kartach historii, jak i niezliczonych powieści: tych wszystkich ludzi wyciągnęła z domu celowo rozdrapana, przypalona rozpacz. Już wiedzą. Oszukano ich, że ich życie będzie wyglądało inaczej, po czym popchnięto jak mięso armatnie. I wyją, w krzykach, w transparentach, w blokadach ulic, w pisaniu po świętych murach, w postach, paląc znicze za swoje dusze i rozrzucając wieszaki. Umierający nie patrzy, na co i gdzie krwawi. W gównianych głównych mediach słyszycie o "awanturach w sejmie, których nie było od lat" – awanturą nazywają krzyki konających ofiar systemu, który dopiero rozstawia główne pionki. Na ulicach zbierają się bojówki przeciwko młodzieży, na ulice szykuje się wojsko. Krzyki konających jak krew w piach. Ludzie biadolili, co się stanie z dziećmi z powodu zdalnego nauczania, teraz młodzież jest na ulicy w środku rozhulanej pandemii, a ci sami ludzie spokojnie wcinają popcorn przed tv, łykając przekaz. Chorzy na setki chorób umierają samotnie w domach, w szpitalach, a widmo umierania na ulicy wisi w powietrzu.
Ja też to czuję. Chciałabym pisać o milszych rzeczach. Chciałabym nie być tą, która zaklina złe scenariusze w fantastykę, tą, która następnie idzie z młodzieżą, nie chcąc zostawiać jej samej na tej strasznej, pustej, prawdziwej ulicy, która jest GROBEM. 
Strach zmanipulowanego tłumu jest potworny, strach tłumu zostawia traumę, nigdy go nie zapomnę, ale gorszy jest strach w samotności. Trzymajcie się razem, nie dajcie się podzielić. Jest za późno na wiele rzeczy, ale nie jest za późno stanąć naprzeciwko faktów i strachu. Wydawało nam się, że dostaliśmy kraj i przywileje, że pozwolą nam żyć po swojemu ci, co żrą za nasze pieniądze i mają za to dbać o obywateli. Pora się pożegnać z tym jakże naiwnym złudzeniem. Strach jest wywołany brakiem akceptacji: dla wirusa, dla śmierci, dla niedołężności rozwiązań, dla odbierania praw, dla skłócenia środowisk, dla manipulowania ludźmi, dla rozpirzenia snów. Dla bycia ofiarą, a wychowywano nas na zwycięzców. Dla bycia na wojnie, a wychowywano nas do pokoju. Zaakceptujcie, że już nigdy nie będzie jak dawniej. Zaakceptujcie, że jest tu i teraz. Może strach nie minie, ale nie będzie miał nad wami władzy. Nie jesteście bezradni. Jeśli uwierzycie w bezradność, to po nas. Będzie jak na zdjęciach Andrew Skowrona. Tylko że sytuacja się odwróci. To świnie będą jadły ludzi.




29 października

Kiedy wyjechałam we wrześniu na wakacje i znalazłam się na wyspach, daleko od kontynentu, przez chwilę poczułam olbrzymią ulgę. Ale towarzyszył mi rosnący lęk. Lęk przed powrotem do kraju. Mój wewnętrzny radar wył i błyskał, bo zdawałam sobie sprawę, że wraz z drugą falą pandemii ten katastroficzny rok pokaże, na co go finalnie stać. Czy sądziłam, że winowajcami będą włodarze? Jasne. Nie mam do nich za grosz zaufania. Ich państwo to państwo z tektury, z tych kartonów, po których malują dzieciaki. Z fasad, za którymi nic nie ma. To, co się dzieje, to nie jest tylko reakcja na wyrok TK. To jest reakcja na lata. Mamy swój 68 rok.
Ostatni tydzień wydaje się snem. 
Dzisiaj, po trzech protestach w trzech miastach, po kolejnych błędach i chorych postulatach z mównic sejmowych, jestem w stanie wrócić nieco na tory fantastyczne, bo przecież granica z realem kompletnie się zatarła. Wczoraj chodziłam z kartonem: Nie róbcie mi postapo w realu. Podpisano: twórczyni postapo.
Nie wiem, czy wszystkie dzieciaki jeszcze pamiętają, że nie chodzi o to, żeby sobie pokrzyczeć bogaty wachlarz przekleństw pod adresem pożal się borze iglasty dyktatury. Protesty stają się stylem bycia, a to krytycznie niebezpieczne. Wiem, że dzieciaki, pozamykane dotąd w domach, korzystają z tego, żeby sobie ulżyć, ale wychodząc na ulicę, dużo się ryzykuje. Im dłuższy protest, tym więcej.
Widziałam wczoraj na proteście znajomego, który podskakiwał i biegał wokół jak wariat. Zapytałam go, czego się tak szczerzy jak małpa, a on, że go ta sytuacja cieszy. Tak, cieszy go ***** *** na ulicy. Cieszy go w takim razie również, że ulica spływa już krwią.
Widziałam też wczoraj obrońców kościoła, pilnujących bramy. Tak pomiędzy 50+ a 70+. Współczułam im tak samo jak wszystkim wykorzystywanym w tych obrzydliwych gierkach. Wszystkim, którzy z najróżniejszych powodów tkwią na ulicach.
Nasza obecna sytuacja naprawdę nosi znamiona post i apokaliptyczne: to są wydarzenia BEZPOŚREDNIO po katastrofie – wyroku protezy po TK (który nawet nie wieńczy, on jest ledwie mostem pomiędzy kontynentem złych decyzji a ostatnią wyspą wulkaniczną, z której najgorsze decyzje widowiskowo, łamiąc życia, wytrysną). Jednocześnie trwa właśnie kataklizm: PANDEMIA, słowo-klucz utworów apo i postapo. Protestujący są jak ocalali = jeszcze nie odebrano im całkiem wolności (wkrada się mesjanizm), bo nie zostali spacyfikowani, ale wychodząc, narażają się na chorobę i spotkanie z bojówką. Mamy też eksplorację opustoszałych miast i wędrówkę. To naprawdę jest Wojna Światów, tylko nie ma kosmitów, chociaż niektórzy tak odjechali, że w sumie można ich uznać za obywateli pozaziemskich.
Dzieciaki radzą sobie z tym wszystkim na sto sposobów, zarówno rozweselając obserwatorów, jak i popełniając błędy, utrwalając stereotypy czy kłócąc się pomiędzy obozami. Małe państewka w państwie. Nie jest mi do śmiechu, ja psychicznie już siadam. Niektórzy się złoszczą, bo według nich protestujących nie można ułagadzać, są krok od wygranej. Jakiej wygranej? Protestujący to żywi ludzie, to całe mnóstwo dzieciaków i kobiet rzuconych przeciwko utrwalonemu aparatowi państwa, a biedną, smutną Polszę obserwuje teraz świat, który właśnie dostaje odświeżone info, o którym notorycznie zapomina: co się dzieje, gdy się dzieli społeczeństwo i zmusza do radykalizacji. Prawnicy pilnie siedzą nad pozwami i wzywaniem pomocy międzynarodowej, a w tym czasie może się stać WSZYSTKO. To wielkie, bezduszne show. Cały fejs zalany kartonami i kłótniami światopoglądowymi, na ulicach totalny odpał, i na tle tego kolejne "decyzje" włodarzy ledwo-ledwo do kogokolwiek docierają, a dramat służby zdrowia i chorych zajmuje w świadomości społecznej zaszczytne miejsce tła. Igrzyska Śmierci, ludzie u progu zagłady gapią się na taniec ze śmiercią na ulicy. 
Jak wygrać z kimś, kto każdego ma za wroga i wzywa obywateli przeciwko sobie: do wojny domowej? Kto wprost mówi, że dla swojej wizji poświęci gospodarkę? Co myśleć o ludziach, którzy w tym czasie dumają, czy zamknąć cmentarze, i że może trzeba poprosić seniorów, żeby wysłali na nie wnuczków i harcerzy? WNUCZKI I HARCERZE SĄ NA ULICY. Co to społeczeństwo ma w głowach, że pcha się teraz na cmentarz w odwiedziny do kamieni i żeby pokazać nowy płaszczyk? Że trzeba DUMAĆ nad zamknięciem cmentarzy, gdy kraj płonie? I jak można zamknąć te cmentarze DZIEŃ PRZED, bez przygotowania, podcinając nogi kolejnemu sektorowi gospodarki?
Jak miałoby się niby powstrzymać protestujących przed solidaryzacją na ulicy, przed buntem, by chronić ich zdrowie i życie, gdy im na tym nie zależy podczas apokalipsy? Młodzi boją się tworzyć nowych ludzi, tysiące każdego dnia z tego rezygnuje. Nie komentuję tego, bo nigdy nie byłam kimś, kto namawia do bezdzietności: mój antynatalizm jest wyłącznie mój. Ludzi, którzy marzą o dzieciach lub choćby biorą ich posiadanie pod uwagę, nie powinno być po ciemnej stronie, są tam obecnie zapędzani jak zwierzęta. Oszalały z bólu to nie jest frazes, podobnie jak Władca much to nie mrzonka. Na ulicach tuła się samotny tłum młodych, dla których nie ma przyszłości. Nie ma, państwo z tektury leży, pomazane całe w rewolucyjne hasła. Jak można uniknąć tragedii w takim chaosie? Za mała jestem na to i czuję się jeszcze mniejsza, tracę na wadze, nie mogę spać, jestem różanowłosą kupką nieszczęścia, która spaceruje w woodstockowej koszulce peace love music i ma ochotę palić książki. Swoje własne.



31 października + 3 listopada

Kiedy patrzy się na relacje z Wawy, na te niewiarygodne zdjęcia z dronów, ma się ochotę krzyczeć: jeszcze Polska nie zginęła! W sumie na tych ostatnich spacerach, co je uprawiam w mijającym tygodniu, więcej razy zaśpiewałam hymn niż na apelach w podstawówce.
Ja też byłam wczoraj na ulicy, w innym mieście, ale z wami. Obiecałam przecież, że tak będzie. Karton mi cały zamókł i wygląda jak po bitwie, ale u nas było spokojnie (no dobra, jeden pan wyskoczył na nas z miotłą). Mamy nawet z Anią zdjęcia w newsach; z Ani jestem bardzo dumna, bo miała odwagę wyjść na scenę do ludzi i mówić same mądre rzeczy, prawdziwe, i opowiadać o swoich odczuciach. Ja to tylko w słowo pisane, publiczne wystąpienia wywołują u mnie chorobę. Ania powiedziała ważną rzecz: że ktoś pomylił książki Atwood i Orwella – przestrogę, fikcję, krytykę władzy – z poradnikiem.
Oczywiście, młodzież na spacerach bardzo chętnie podejmuje ***** ***, wciąż i niezmiennie; słyszałam to już przynajmniej pół tysiąca razy. Ale wczoraj usłyszałam też coś rozbrajającego. Tak zwani kibole zachrypniętymi głosami sami zaczynali z megafonów hasła typu: "Myślę, czuję, decyduję" oraz "Rewolucja/konstytucja/demokracja jest kobietą". Rozczulili mnie. Podobnie jak stateczne babcie oraz skromne panie w średnim wieku, które cichutko, ale osiem gwiazdek wspierały. 
Spacerują ze sobą osoby o różnych orientacjach, poglądach, w najróżniejszym wieku, zgodnie i w serdecznej atmosferze. To nieprawda, że Wooda w tym roku nie było.
Rzeczywistość wydaje się dziś odrobinę, ciut, ciut lepsza.

Ostatnie 10 dni to jazda bez trzymanki. Największe protesty od 89. w Polsce, o których mówi cały świat. Czas zarazy, czas przemian społecznych, dramatyczny, stresujący, a jednocześnie niezwykle ciekawy. Czekają fascynujące przekształcenia, zachowania, nurty, prądy, idee, których jeszcze rok temu nie mogliśmy się spodziewać. Myślę, że dobrze skupić się na ciekawości poznawczej niż strachu przed nieznanym. Jako trybikom w wielkiej machinie pozostaje nam rola czynnych bądź biernych obserwatorów. Akurat jako pisarka jestem wśród czynnych, tych, którzy chcą być wewnątrz, komentatorów rzeczywistości. Trzeba ją przeżywać, wyjść za próg, by móc ją opisywać. Gdzie znajdziemy się za miesiąc, rok? Bycie prorokiem, a w takich bawią się nierzadko fantaści, stało się arcytrudne.
Zdjęcie D. Garus.



9 listopada

Wiem, że trudno się cieszyć złotą polską jesienią, gdy wokół ruiny, debilizm, tragedie, śmierć, dezinformacja, część z was nawet nie ma siły wstać z łóżka, smog przekracza 700 procent normy, trwa drugi lockdown (mimo zapewnień, że wcale nie), być może też boicie się, że jak was szlag trafi, to karetka nie dojedzie, tracicie członków rodziny, znajomych, dochody, chęci, chcielibyście zapaść w sen zimowy i obudzić się, jak będzie po wszystkim. 
Epidemie, wojny, kres życia – tak pewnego etapu, jak i w ogóle – towarzyszą nam od zarania dziejów. Karuzela się kręci, a my nie możemy zejść. Od wakacji straciłam kilka cennych jak na moje gabaryty kg, dopadły mnie różne dolegliwości, nie jestem w najlepszej formie i demony podchodzą do mnie jak warczące psy; przypominam mojego najmłodszego czworonoga, gdy go od świata nie oddziela ogrodzenie: wszystkiego się boję.
Ale nie pozwalam przerażeniu przejąć kontroli. To wciąż ten sam świat, tylko odarty z naszych wygodnych iluzji. Trzeba się zaadaptować i poznać go od nowa, walnąć o niego bez spadochronu, nie da się przed nim ukryć. Trzeba, według mnie, być spolegliwym i troskliwym dla siebie, bez wstydu przyjmować swoje słabości, lęki, i łagodnie je niwelować (a nie agresywnie zwalczać), akceptować własną wrażliwość (wtedy też łatwiej dostrzec ją w innych). A odważnym być wobec świata. Na przykład moje najczarniejsze scenariusze dotyczące tego, że podczas protestów na ulicach poleje się krew, przed staniem się prawdą, według niektórych doniesień, uchronił sprzeciw, odważny sprzeciw komendanta głównego i szefa MSWiA. Wtedy, gdy byłam na ulicy, 25 października, żądano rozwiązań siłowych względem protestujących. Ale to się nie wydarzyło. Przez odwagę. Potem wezwano cywilów do walki z protestującymi. Ale niewielkim grupom bojówkarzy często brakowało odwagi wobec tłumu.

Chciałabym, żebyśmy mieli odwagę pozostać w tych trudnych chwilach życzliwymi ludźmi. Gdybyście potrzebowali rozmowy, pomocy, choćby udostępnienia czegoś, dawajcie znać!

Komentarze

Popularne posty