Legenda

Początek roku

Oczy wszystkich spoczęły na Nagiej Górze. Jakiś człowiek podobno umarł za marzenie.
Oczy miłośników fantastyki spoczęły na czarno-białych zdjęciach Ursuli Le Guin, kobiety, która przez dziesiątki lat usiłowała spełnić marzenie. Tak się złożyło, że takie czarno-białe zdjęcie splotło się z publikacją mojego opowiadania w Nowej Fantastyce. Spełniłam marzenie, które miał mój ojciec.

Jakie ja mam marzenia? Czy jestem w stanie wyłuskać je z tego, co skonstruowałam w oparciu o legendy, mity mojego życia? Ja, zlepek genów i wpływów, potrafiłabym jeszcze wydrzeć ze swojego ciemnego wnętrza jakąś pierwotność, niezamalowaną doświadczaniem prawdę?

Czy umarłabym za takie marzenie?
Umieramy w każdej chwili, od samego początku. A ponieważ całe moje życie poddane jest marzeniu, to tak, z całą pewnością mogę stwierdzić, że umieram za marzenie. Ale czy moje?
Potrzeba tworzenia światów i dzielenia się nimi dostała ode mnie wszystko, cała krew spływa do jej paszczy. Nadal nie wiem, czy cokolwiek potrafię. Robiłam różne rzeczy, targana niepohamowanym pragnieniem.
Czy to naprawdę moje pragnienie?
Obok tego, że dawałam się czasem zwodzić, dawałam też się uczyć, łajać i sprowadzać do parteru. Wykrwawiam się za warsztat. Strzelałam do depresji z karabinu, w okopie, którego za nic nie chciałam opuścić, gdy proces wydawniczy mojej książki wydłużał się i wydłużał, a problemem nie byłam ja, nie książka, a rynek i finanse - rzeczy, o których nie mam pojęcia. Podziurawiłam depresję jak sito i nie opuściłam pozycji, aż dostałam tegoroczną datę premiery. Tworzenie światów jest ważniejsze od tworzenia relacji, szczęścia, hajsu, pozycji, doktoratu, czegokolwiek. Tworzenie światów nakazuje mi poznawać ten realny na sto sposobów, od szlajania się po napromieniowanych miejscach, po rozpadających się ruinach, przez niezliczone studia, lektury, podróże, dziedziny nauki. Nadwrażliwiec wychodzi do świata i codziennie męczy się, żeby odeprzeć nicość. Ciało i umysł w ryzach, ciągły trening. Odpoczywam, poznając świat i światy stworzone przez innych. Myślę więc, że zawsze jestem "w pracy". Nawet we śnie mój łeb projektuje wizje nie do uwierzenia, pamiętam je wszystkie i nie chcą odchodzić. Bywają wyraźniejsze od rzeczywistości. Nawet gdy robię kilometry po lesie czy po mieście, mam w ręku książkę. Ciągle zamawiam nowe prenumeraty, kupuję książki zamiast ubrań, nie mam dla nich półek, układam je w stosy.
Dlaczego? To ja czy mit, legenda?
Jestem tylko legendą czy realnym bytem?
A wiecie, tak w ogóle to słyszałam, że ludzie wychodzący na ośmiotysięczniki poznają prawdę o płaskiej Ziemi, w związku z czym likwiduje się ich lub przekupuje.
Niektórzy osobliwie wykorzystują wyobraźnię.


Legendy życia. Każdy je ma.
Czy ma na nas wpływ to, co słyszymy o sobie od innych? Widzimy się dzięki lustrom? Wychodzimy z immanencji dzięki drugiemu?

Kiedyś usłyszałam, że mam bożą iskrę. Dar.
Znajoma nazwała mnie kolorowym ptakiem.
Wielu ludzi utrzymuje, że mam potencjał.
Powiedziano o mnie: tytan.
Dziwaczka, szmata z czarnego protestu.
Pisano: studentka o wybitnych osiągnięciach.
Kot.
Wiedźma.
Moja ksywa to określenie czarnoksiężnika.
Ćpunka, kociok.
"Płonie w tobie żar, ogień".
"Czy jesteś moim aniołem?"

To wszystko bzdury. Nie widzę się dzięki lustrom. Nie odbijam się w lustrach, jak duch, zjawa. To wszystko głupoty. Prawda czyni wolnym. Zbieram jej okruchy, a w tle opowiadane są historie.

*

Mam niewiele czasu, bo lawinowo produkuję teksty i robię w kilku antologiach naraz. Możecie już zobaczyć pierwszy tom Fantazmatów.
W tym czasie bestie z mojego wnętrza przegrupowują się, omawiają taktykę.
Spoglądamy na siebie w milczeniu. Dawne starcia minęły, nowe dopiero jawią się na horyzoncie.
A co noc odbywa się chocholi taniec.



Kwiecień




To zdjęcie z wakacji. Poranek po nocy na plaży. Zaczęło padać, ale niewzruszenie siedziałam na miejscu, z kawą grzejącą się na butli, z wiankiem na głowie, ze stopami zagrzebanymi w piasku. Nie wiedziałam, że mąż robi tę fotkę. Dla niego owo zdjęcie jest zupełnie inną historią niż dla mnie.
Jaka jest moja?

Morze hipnotyzowało, prowokując przedziwne myśli. Dzień przed wyjazdem na wakacje oddałam do wydawnictwa specyficzną książkę. Jeśli kiedyś będziecie mieć w ręku tę książkę, historię mojej Burzy, niech stanie wam przed oczami to zdjęcie dziewczyny, która siedzi o poranku nad brzegiem morza. Próbuje toczyć dalej losy bohaterów, których powołała do życia nie po to, by zapomnieć, ani by snuć opowieść dla niej samej, lecz dla zaklinania rzeczywistości. Nie napisałam jeszcze tak osobistej, a jednocześnie wyabstrahowanej ode mnie historii. Siedzę na plaży i nie wiem jeszcze, że wydawnictwo pozostawi mnie bez słowa o tej książce na wiele miesięcy, że ta historia będzie długo żyła tylko we mnie, by mnie gnębić i uwalniać, wciągać w toń i wysyłać w przestrzeń. Wiem za to dokładnie, co napisałam, co dzięki temu uczyniłam dla siebie samej, a uczucie ogarniające mnie na tę myśl tkwi na niewyraźnej granicy między snem a jawą, cierpieniem i spokojem ducha. Patrzę na morze z dojmującą tęsknotą i nie wiem, czy jest moja. Ani czy to co robię i piszę jest moje, bo to przecież po ojcu. I nie tylko. I wciąż krążą wokół mnie legendy, chcąc się poprzez mnie opowiadać. Burza jest legendą o człowieku-braku. Jest też moim własnym mitem. Siedzę tam i myślę, że jestem jak duch. Coś, czego nie ma, co nigdy nie istniało, a mimo to przeżywa naprawdę. Czysta emanacja braku i jego odczuwania.

Siedzę tam i choć nie wszystko wiem, rozumiem siebie. Wianek na głowie jest jak wieniec laurowy. Jestem zwyciężczynią. Przetwarzam nic w coś.



Maj

Nieustanną pracę z tekstem przerywają mi tylko taniec, biegi, spotkania z ludźmi, którzy też piszą, uciszanie lasem czy jeziorem zgiełku pomysłów i idei w głowie. Ja, "wiedźma", pijąca zioła i napary z kory, z ropuchą mieszkającą pod gankiem, z czarnym kotem, zaprzyjaźniona z drzewami - jestem częścią ekosystemu miejsca, w którym mieszkam. Są plany, że mi drogę koło domu poszerzą, żeby się drugi pas i ścieżka rowerowa zmieściła. Okej, korzystne. Ale ja, jak to ja, nie omieszkuję przy okazji uznać pomysłodawców za morderców tysiąca drzew, z którymi żyjemy tu w symbiozie niemal trzydzieści lat. Nic nie jest wieczne, zmiany są nieodzowne, lecz to moje miejsce, mój świat i moi przyjaciele, każde drzewo, dzik i sarna. Nic dziwnego, że mnie bolą szkody przyrodnicze i wyrżnięcie kawałka lasu. A ludzie? Często są głośni, roszczeniowi, bezmyślni. Jeżdżą zbyt szybko, rozjeżdżają żaby i ślimaki, potrącają różne biedactwa, straszą sarny i bociany. Polując na grzyby niszczą te, których nie zbierają, depczą młode drzewa. Las jest połączony, a grzyby to jego internet; jak można niszczyć leśną technologię, leśną jedność, leśne dzieci i spokój? Może jestem trochę przedpotopowa, ale "starego drzewa" się nie przesadzi, nie oduczy symbiozy z przyrodą. Normalny stan mojego świata to cisza, zieleń, ptaki. Nocą nie ma światła, można patrzeć przez teleskop w gwiazdy. Po co moi przyjaciele mają tracić życie i domy? Dla ludzi nieprzestrzegających ograniczeń w terenie zabudowanym? Cóż...
Pewien stopień konfliktu między jednostką a społeczeństwem jest naturalny, jak między ego a superego. Narzekam sobie na blogu, nie przywiązuję się do drzew ani nie szczuję ludzi psami. Człowiek to element ekosystemu. Ma z czego korzystać, jeśli chodzi o przyrodę. Zbyt wiele znam futurystycznych przewidywań, żeby nie wiedzieć, że życie, jakie teraz obserwujemy, to towar deficytowy. A człowiek to największa szansa, by przetrwało w trwalszych formach niż ta śmiertelna. Jest we mnie akceptacja dla swojego gatunku. Istnieją we mnie pokłady adaptacji.
Jest także pogarda. Niechęć, którą Lem być może by zrozumiał. Jestem jak zasadzone tutaj drzewo. Mam korzenie splecione z najbliższymi istotami żywymi. Nie są nimi ludzie, tylko drzewa. Człowiek to zawsze element obcy i osobliwy w tym świecie. Często nie mogę powstrzymać tego, co człowiek czyni. Mogę na to patrzeć i to opisać. Patrzeć na wszystko tak samo - czy boli, czy cieszy, obrzydza lub zachwyca. Jak na materiał dla opowieści. To gorzkie, lecz jedyne lekarstwo.
Lek musi być gorzki.
Oto, co widzę z okna.





Nie lubię miast, dlatego kocham las i urbex - patrzeć, jak przyroda zagarnia to, co jej. Siła życia jest niepohamowana, kruszy nawet kamień. Ludzie bywają niepohamowani nieco inaczej. Nie toleruję panoszących się w przestrzeni i w cudzym życiu osobników. Tych, co by to wszystkim mówili, jak mają żyć. Niezbyt wiele zbieram z nich materiału do opowieści, bo niewiele ciekawego w sobie zawierają. Mnie się nie podoba, jak ludzie robią różne rzeczy, ale nie prześladuję ich za to, o ile nie krzywdzą innych. Ciągle za to spotykam kandydatów na prześladowców, tylko opuszczę mój teren. A oni zawsze są wkurzeni, że nigdy nie słucham o ich wizjach świata, do których nie przystaję i niby powinnam się przystosować. To zrobiło się nudne.

Może jestem troszkę jak bohater u Orzeszkowej, który nie zatrzymuje cywilizacji ani nie przyjmuje jej bez szwanku dla swej delikatnej natury, ale ja mam wilczą naturę, zbyt sprytną i nieoswojoną. Zawsze jestem na cywilizacyjnym obrzeżu, zawsze potrafię wyciągnąć dla swej separacji korzyści. I głębszej ucieczki w las, w odludzia. Niezmiennie mogę ukryć się w ciszy i dziczy, czy to za płotem, czy setki kilometrów w dowolnym kierunku. Bo jedyna rozsądna filozofia jest taka, by jednocześnie się przywiązywać i nie przywiązywać. Kochać swoje miejsce i móc nazwać swoim każde inne. Patrzeć na Ziemię jako całość. Cała jest dla mnie. Cała jest mną. Cała jest dla wszystkich i wszystkimi.
Wszyscy mi nie pasują, ale dziczy do ukrycia za mojego życia nie braknie.


Akceptuję sobie istnienie miast, dróg, krzykaczy, frustratów, drwali, myśliwych i tak dalej, zawsze z boku, nie pozwalając opuszczać im kwarantanny. Tak jak roszczeniowym wiarom, teoriom, światopoglądom. Wszystko, co istnieje na Ziemi, stworzone jest z tego samego pyłu. Obecna forma to tylko mgnienie oka. Wszystko zagarnie kiedyś inna kosmiczna siła. Akceptuję, obserwuję, ale nie zaprzyjaźniam się z tym, czego sama bym nie czyniła. Z całkowicie obcymi mi manifestacjami życia. I to jest normalne, bo życie od zawsze dokonuje selekcji. Tyle że nasza forma, nasza cywilizacja nauczyła się trudnej sztuki bycia razem, bez wzajemnego zwalczania.
Przynajmniej jeśli chodzi o jej rozumnych obywateli. Obserwuję tych i wszystkich pozostałych, obserwuję, co tylko mogę. Najwyższą uwagę muszę poświęcać sobie. To nieuniknione, gdy chcieć splatać światy na stabilnym, pewnym gruncie. I zbawienne, gdy ma się wytrzymać świat realny. Bo nic z zewnątrz nie dociera w czystej formie. Panuję nad tym, jak bodziec zostanie przetworzony. Niczego nie sposób tu narzucić. Nie sposób dostać się do środka. Żadna z dróg nie prowadzi do Rzymu. Jeżeli nie przetwarzać, nie odrzucać, nie myśleć głęboko, dekonstruktywnie, człowiek staje się przepełnionym śmietnikiem i przestaje się rozwijać, ma za to szansę udusić się odorem rozkładu. I nękać nim innych. Wyrzucam to, co zbędne. Przetwarzam. Wykorzystuję materiał. Buduję drogi przez chaszcze. Nie zaśmiecą mnie frustraci, krzywdziciele, samobójcy, śmierć ludzi ani drzew, złe emocje. Moja otchłań jest pusta, głodująca.

Jednostka-społeczeństwo, moja ulica murem podzielona. Chodzę na wybory, segreguję śmieci, płacę podatki, kocham kraj, świat, Układ i galaktykę, pomagam potrzebującym, ustępuję miejsca starszym, wpłacam na zbiórki, korzystam z legalnego oprogramowania, jeżdżę zgodnie z przepisami, oddaję redakcje w terminie i tak dalej. Moja konfliktowość jest czysto egzystencjalna. Znajomi ze środowiska pisarskiego pytają, czemu mnie nie ma na konwentach. Bo jestem w lesie, na polach, nad jeziorem, w ogrodzie, w domu, z dala. Lubię tylko osobników skupionych na rozwoju, na samoświadomości, takich, którzy też coś tworzą, też przesiadują na łonie natury, nie skrzywdziliby muchy. Tacy nie są ledwie eksponatami, które ogląda się przez szybę bez żadnego zainteresowania. Lubię kameralne spotkania i starannie dobieram rozmówców. Jedynym wyjątkiem jest Woodstock. Człowiek to istota społeczna? Jeśli za społeczeństwo uznać żywe istoty na Ziemi... Albo w ogóle kosmos. Mam nadzieję, że oglądacie Przedziwną Planetę Ziemię. Piszę teraz same teksty związane z gwiazdami, czarnymi dziurami, żywiołami, robię karkołomne risercze. Przeprowadziłam konkurs z niemal setką zgłoszonych tekstów. Konkurs o legendach. Jestem w nadproduktywnej fazie, wydostawszy się z otchłani. Ale ona zawsze jest rozwarta tuż obok, jak kontrowersyjne wyjście bezpieczeństwa. Jak niemożliwy do pokonania wróg, z którym się zaprzyjaźniasz i bardzo ostrożnie czerpiesz z tego zabójczego związku korzyści. Otchłań, do której nie wrzuca się rozkładających śmieci, to najcenniejsza z możliwych rzeczy. Może przekazywać tajemnice z głębi.

Niestety lub stety, ludzie nie chcą przestać potrzebować, bym rozwiązywała ich problemy. UJocie, żałuj, że niemal dziesięć lat temu nie przyjąłeś mnie na psychologię! Jestem teraz filozofką prowadzącą znajomym terapie egzystencjalne. Moje odrzucanie innych, mimo nieustannych prób (bo przecież "żadnego bycia autorytetem") nie jest w stanie objąć dobrych ludzi. Nie mam pojęcia, czemu chcą rad akurat ode mnie.
Cóż, dobrzy ludzie to dobry element ekosystemu. I twórczy. Należy im się przyjaźń tak samo jak kotom i drzewom.

Wylewa się ze mnie treść, nieustannie coś się przeze mnie opowiada. Jestem manifestacją zupełnie niespotykanej przez całe epoki formy życia na Ziemi, właściwej temu przedziwnemu gatunkowi, który często tak bardzo mnie odstręcza i rozczarowuje. Jestem manifestacją słowa.
Co powiedziałyby drzewa, gdyby potrafiły mówić?
Pozostaje mówić za nie tym, którzy mają wystarczająco empatii, dociekliwości i wyobraźni. Pozostaje być tą jedyną istotą na Ziemi, która te konkretne drzewa zapamięta i okaże im miłość. Tą cząstką obrzeża lasu, która przetrwa. I potrafi wiele opowiedzieć. Na przykład o tym, że można kochać drzewa tak jak ludzi. I że miłość nigdy nie boli, a jeśli boli, to mylimy ją z naszymi roszczeniami. Mimo wszystkich zmian, które człowiek musi przejść, robotyzacji, przetwarzania, urbanizacji i przenoszenia świadomości do sieci wolę kochać i opłakać drzewo, niż zepsuty sprzęt czy inny gadżet bądź "potrzebę", której nie mam, a naokoło twierdzą, że przecież muszę. Technologia fascynuje i daje mi wiele, lecz nie kupuję kłamstwa, że technologię można kochać. Miłość jest takim samym reliktem jak życie. Dlatego wolę przyrodę. Wolę dużo istot do kochania, póki jeszcze tak można. Nim jakaś gwiazda zdąży kichnąć, a jej smarki do nas dolecą, dawno nie będzie tego, co jest teraz. Dla kosmicznych wartości czasu cała ta nasza cywilizacja trwa sekundę.
A drzewa trzy.

Komentarze

Popularne posty