wierne zdumienie, horyzont zdarzeń, miecz owinięty jedwabiem

Lipiec

Palę się.

Namiętność niszczenia i tworzenia tańczy we mnie. Jestem naczyniem wypełnionym płomieniami.

To, co mnie pieściło, rzuca mi się do gardła. Mogłabym nic więcej nie robić, tylko pisać tysiące słów.

„Czym jest poeta? 
Nie­szczęśli­wym człowiekiem, który kry­je w swym ser­cu głębo­kie cier­pienie, a które­go war­gi tak są uczy­nione, że kiedy wes­tchnienia i skar­gi prze­lewają się przez nie, brzmią one jak piękna mu­zyka …
A ludzie tłoczą się wokół poety i mówią mu: 
zaśpiewaj zno­wu, a to znaczy: niech no­we cier­pienia umęczą twą duszę: i niech twe war­gi będą ta­kie sa­me jak wprzódy; gdyż krzyk twój przes­traszy nas, a mu­zyka jest dla nas przy­jem­na.
A wte­dy przystępują kry­tycy i po­wiadają:
słusznie, tak po­win­no być podłóg pra­wideł es­te­tyki. Oczy­wiście
ro­zumie się, że kry­tyk po­dob­ny jest do poety jak krop­la do krop­li, tyl­ko że nie tai mąk w ser­cu, ani nie wy­daje mu­zyki war­ga­mi. 
Ro­zumiecie więc, że wolę być raczej pas­tuchem świń na Ama­gerze i żeby mnie świ­nie słuchały, niż być poetą i żeby mnie słucha­li ludzie.”
Soren Kierkegaard


Mogłabym napisać setki wierszy. Mogłabym być Haśką Poświatowską. Palić się w jej wietnamskim stylu. "Mogłam wychować kilkoro dzieci, nauczyć je nienawiści". 
Mogłabym być Katarzyną Bogdańską, zamkniętą w kokonie z błyskawic. Krzyczałabym nawet to samo.
Mogłabym po prostu żyć i udawać, że tak można, bez całopalnych ofiar, błyskawic i wszechobecnych ogni.
Nic z tego. Płomień musi pożerać, by się utrzymać.

Sierpień


Przyjęli mnie na doktorat, a panikowałam, tydzień albo dwa kreśliłam konspekt pracy, przyswoiłam tonę informacji na temat filozofii feminizmu, byłam obryta na rozmowę kwalifikacyjną jak na najgorsze egzaminy (policzyłam je, miałam ponad siedemdziesiąt w ciągu sześciu lat, wszystkie zdane). Wiedziałam, czego chcę i oto otworzyły się przede mną drzwi do konkretnych czynów, droga do naprawy świata. Na konkrety jednak trzeba poczekać. Wakacje spędzam na pisaniu masy opowiadań i książek, w nieprzytomności i oderwaniu. Staram się też sfinalizować wspominany już blog lajfstajlowy, a także coś jeszcze innego, mam nadzieję, że intrygującego. Doprowadzam też do końca Dziką Książkę. Mnóstwo roboty, mało czasu.
Na rekrutację przyszło mnóstwo ludzi, którzy sami nie wiedzieli, co tam robią. Jeden koleś wiedział doskonale: przybył udowodnić istnienie Boga. Miałam ochotę roześmiać mu się w twarz, ale ja taka nie jestem, nie mieszam z błotem za nadzieję. Gdybym była inna, powiedziałabym: człowieku, zajmij się czymś pożytecznym, zniesieniem niewolnictwa, nowelizacją bezdusznego prawa, wprowadzeniem etyki do szkół, równouprawnieniem... Weź się za filozofię umysłu, rozwinięcie egzystencjalizmu albo ulepszenie filozofii moralności. Wypluj z siebie jakiś rewolucyjny postkantowski imperatyw. Nie ma nikogo, kogo obchodzą dowody na istnienie Boga. Wierzący ich nie potrzebują, niewierzący tym bardziej, a filozofowie powinni doskonale wiedzieć, jak relatywnym pojęciem jest Bóg. Tak ogromnie, że skala domniemanych "dowodów" rozciąga się od wszelkiego istnienia po nic. 

Ale nie o tym miałam pisać.

Bardzo często jestem krok od zniszczenia swojego życia. A potem okazuje się, że znowu znajduję się o skok dalej, że wszystko zmierza najlepszą drogą z możliwych. Jeśli istnieje jakaś opatrzność, uparcie inwestuje we mnie, co niezmiennie mnie zdumiewa. Czuję jednak ciągle, jakbym coś zgubiła, jak gdyby ta "opatrzność" zabierała sobie ze mnie jakieś należności. Ponieważ na Woodstocku przeczytałam po raz setny Insygnia Śmierci, to porównanie przychodzi mi na myśl jako pierwsze.
Wydaje mi się, że mam popękane serce i duszę. Rozsypały się na części. W tajemnicze, mroczne miejsca zawędrowały horkruksy. Ile ich jest i jak bardzo obdarły mnie z czegoś, czego odczuwam niepojęty brak? Czy moja nadwrażliwość to ta odsłonięta w szczelinach, intymna tkanka, wystawiona na świat zewnętrzny? To, co mi zostało, jest wyszlifowane w diament, lecz czy zastępuje brak całości? Czy mój wilk, ta żelazna ostoja, która sprawiła, że jestem swoją najlepszą wersją, może zapełnić wyszczerbione luki, zaleczyć rany, które nie mam pojęcia, jak powstały, gdzie są ani ile ich? Chyba nie, ta symbioza tworzy coś nowego, coś lepszego, niż plastry na stare jestestwo.

Co dobrego w tym spękaniu i podkradaniu? To, że niepełne jest lepsze od dopełnionego. Bo ten mój stan to jeszcze nie koniec. A dopełnione do niczego już nie dąży, nie ma dla niego żadnej tajemnicy gdzieś dalej, jest skazane na brak zmiany - bo jedyna możliwość zmiany dopełnionego to rozpad

Czy byłam kiedyś pełna? Przypominają mi się własne słowa: 



I gdzie tkwi istota? W pełni czy też w tym, co zostaje, gdy odrzeć wszystko inne?

Zadaję pytania zamiast snuć elaboraty pewników. Czyżbym naprawdę była filozofem?

Nie pamiętam już wielu abstrakcyjnych idei. Nie wiem, czym w teorii ma być miłość, bo odczuwam ją każdym nerwem, każdą opuchniętą, naderwaną częścią rozdartej duszy czuję to niepojęte połączenie. Nie pamiętam, czym miało być doceniane pisanie, umarło przeświadczenie, że coś osiągam - zaraz po osiągnięciu natychmiast brnę dalej. Nie potrafię celebrować sukcesów, cała energia jest spalana przez nieustannie pracujący umysł. Nie wiem, czym jest spokój. Dla mnie nie istnieje plaża, na której mogłabym rozłożyć hamak i zapomnieć. Cierpienie jest zawsze na świecie, szpetota, agresja, zepsucie ludzkie nigdy nie śpi, nie odpoczywa. Nie odczuwam go zawsze, ale wiecznie jest obecne, nawet jeśli schodzi z pierwszego planu, to zajmuje całe tło. Nie mam pojęcia, jak się po prostu żyje. Nie znam żadnych nowych sezonów seriali. Nie pamiętam uczucia wiary w Boga, w wyższy porządek. Czuję, że walczę w beznadziei chaosu o skrawek urojonego sensu.

Myślicie, że jestem nieszczęśliwa? Czym jest nieszczęście/szczęście? 
Stoję twardo na nogach, mam mnóstwo siły i wsparcia, otwarte drogi, zdolności i niegasnącą potrzebę przysparzania światu piękna i dobra. Ani nie nazwałabym tego szczęściem, ani nieszczęściem. Sądzę, że to najlepsza droga z możliwych, a taka nigdy nie oznacza łatwej czy bezbolesnej. Ból jest częścią życia, w swojej naturze nie ma wydźwięku negatywnego. Co innego ból przynoszony innym, nadwyżkowy, niepotrzebny, wtłaczany w niewinnych. Ale ten w drodze najlepszej z możliwych? Obdarte stopy do krwi, do mięsa, do kości w wędrówce? To nic takiego.
"Na szczęście", mój wilk nauczył mnie cieszyć się chwilami i drobnymi przyjemnościami, odetchnąć choć na chwilę, celebrować życie. Wciąż mi przypomina, że mam niezbywalne prawo do odczuwania rozkoszy, nawet w świecie nieustannego cierpienia miliardów istnień. Kiedy myślę o postulatach od niego płynących, od razu słyszę w głowie Kabanos - Pancerz.

Mimo, że ckliwy finał Interstellar mnie rozczarował, cała idea filmu i obrazy odcisnęły na mnie głębokie piętno. Odżyła obsesja związana z horyzontem zdarzeń, rozbudzona po raz pierwszy w nastoletnim życiu przez film o jakże zaskakującym tytule Event Horizon. Opowiadania na najbliższe konkursy ociekają tym, co niezbadane, nie do zobaczenia, drogami bez powrotu, przejściami między wymiarami. Ocieka tym Dzika Książka, choć to tylko smaczek, lukier na torcie. 
Borze iglasty, jak dawno nie jadłam żadnego ciasta... Osiem miesięcy. Osiem miesięcy nie jadłam też świeżego, chrupiącego pieczywa, nie miałam w ustach piwa. Można żyć bez wielu rzeczy. Można żyć bez przekroczenia horyzontu zdarzeń. Albo można przekraczać go w wyobraźni.

Nie istnieje nic cenniejszego od wyobraźni. Wykorzystaj ją do czegoś, co cię wzmocni, a świat upiększy. I wam obojgu nada wartość. Maluj w pustce nad przepaścią...

Napadła mnie wczoraj refleksja, albo może zwykłe wyobrażenie. Zastanawiając się nad naturą domniemanej "opatrzności", przypomniał mi się mój tata i dziadek. Pierwszego nie zdążyłam spotkać, drugiego nie mogłam zapamiętać. W tym samym roku ja się urodziłam i oni zmarli. Gdybym wierzyła w aniołów stróżów i całe te piękne bajdurzenia o "dalej", czy nie powinna bym szukać tutaj źródła niewyjaśnionej, dziwacznej pieczy? W dodatku takiej, która wywołuje uczucie niepełności, braku - bo jakże tęsknić za kimś, kogo się nie znało? Jak unieść dary i piętna po nieznajomych, lecz przecież takich, którzy cię kochali? Tak, pewnie coś takiego brzmiałoby dobrze. Ale dla racjonalnego umysłu nie brzmi. Sądzę, że to mniej mistyczne siły. Myślę, że to zasługa żywych, przede wszystkim mnie samej i najbliższych, a także tych, którzy zetknęli się ze mną na chwilę i nie znaleźli zepsucia, dostrzegli za to jakiś potencjał. Wszystkich realnych osób, które za życia coś we mnie zainwestowały, a nie piecza przedwcześnie, tragicznie zmarłych.

Ktoś bliski ostatnio wykrzyczał, że moja empatia, moja wrażliwość to potwór, wada, zbędna, szkodliwa rzecz. Zrobił to, bo ciężko żyć przy kimś takim, jak ja. Od razu skojarzył mi się w tamtej chwili artykuł lewaka o ultraprawicy. Napisał: boję się, że zniszczą mi duszę. Że zmuszą mnie walczyć z nimi ich metodami. 
Ja się nie boję, że moja nadwrażliwość albo cudze reakcje obronne na nią w końcu mnie złamią. Nie można złamać już połamanego. Zostało mi tylko jądro pulsujące życiem, obdarte z masek i szmat, bezwstydnie obnażone, do którego nikt nie może się dostać, za kuloodpornym szkłem otwartego umysłu. Przeszłam męki oderwania od siebie stereotypów, ról, wpływów, wmawianych bzdetów. Nie lękam się o siebie. W końcu nie chcę walczyć z ludźmi, a z ideologiami - a te nie mają we mnie wstępu. Lękam się o innych, boję się nieustannej krzywdy na niewinnych, rozsiewania okrucieństwa przez zmanipulowane umysły, czuję strach o odbiorców kłamstw i przeinaczeń. Ale to ten lepszy rodzaj strachu. Nie paraliżuje, a zmusza do działania. 

Potrafię określić jeden rodzaj szczęścia. Ten w izolacji od innych. Szczęście hermetycznego świata. Nigdy nie umiałam tego nazwać, zrobiła to za mnie dopiero Zadie Smith. Ale to jest szczęście tylko i wyłącznie wtedy, gdy nie odgradzasz się od świata, a masz w umyśle niedostępną ostoję, zawsze bezpieczną, niezdobytą do końca. Bo ludzie są bardzo potrzebni, wszelkie żywe stworzenie Ziemi jest niezbędne człowiekowi. Stanowimy wspólnotę, a nie indywidua. Można z radością kontemplować siebie, lecz nawet najwznioślejsze owoce namysłu są niczym bez podzielenia się nimi z innymi.
Tak, zawsze jestem Geraltem, który wie, że dla świętego spokoju nie powinien się mieszać i uparcie siedzi okrakiem na płocie, a potem nagle budzi się w samym środku sporu. 

Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Miecz obosieczny. Owijam ostrza jedwabiem, pchnięcia stają się miękkie, szlachetne i nie destrukcyjne, nie zagłębiają się w ciało, jedynie szturchają. Ej, ty, RUSZ SIĘ. Twórz piękno i dobro. Chodź ze mną.

Posłuchaj piosenki z mojej książki. Przeczytaj wywiad z Zadie Smith.

Komentarze

Popularne posty