meta na skraju urwiska

"Stoję na rozdrożu pomiędzy jawą a snem. Jedna droga prowadzi do świata, który za sobą pozostawiłem, druga... Druga prowadzi do miejsca pełnego cieni. 
Wybór pomiędzy znanym a nieznanym, między pewnikiem a wątpliwościami powinien być oczywisty.
Każdy rozsądny człowiek wróciłby do świata, który zna. Zapomniałby o wszystkim, czego się dowiedział i dożył swych dni we wspaniałej niewiedzy.
Prawdę mówiąc, jest już na to za późno. Wyboru dokonałem kilka lat temu, gdy rozpoczynałem tę podróż. Nie mogę teraz zawrócić.
Stoję na rozdrożu, ale wybrać mogę tylko jedną drogę."
Dreamfall - The Longest Journey

To wszystko. Idealne wytłumaczenie sytuacji wilczycy. 
Tkwię na granicy. Chodzę po samej krawędzi urwiska. Rano i w dzień jest bezpiecznie, widzę, gdzie nie mogę postawić nogi. Kiedy robi się ciemno... paraliżuje mnie. To nie jest strach. Ani chęć natychmiastowego wycofania się. To okrutne pragnienie rzucenia się w otchłań. Masa niczego jest nie do zniesienia.
Nie cofnę się, bo oznaczałoby to cofnięcie się z linii mety. Jeśli dobiegasz do mety i widzisz otchłań, jaki sens ma powracanie na drogę, skoro już wiesz, co zastaniesz na końcu. Więc błądzę po urwisku. Nie szukam już mostu, przeszłam wzdłuż w obie strony setki tysięcy kilometrów. Nie widać ani drugiego brzegu, ani niczego innego. 
Otchłań. Nie zostało mi nic innego, jak zamieszkać nad urwiskiem. Wybudować tu dom. Zaakceptować. Pokochać to, co widzę. Doganiają mnie retrospekcje. Dogania mnie czas. Przecież wszystko przekroczyłam. Pozostała ta jedna rzecz nie do przekroczenia, to urwisko. Nikogo tu nie ma. Ci, co byli, już pomarli. Docierali tu pod koniec życia, śmierć podcinała im nogi i upadali twarzą w ciemne nic. Ja ledwie je zaczęłam i już tu jestem. 
Oskarżono mnie, że wypełnia mnie pycha z tego powodu. Tak może powiedzieć tylko ten, kto nigdy nie stanął nad tą otchłanią. Nie ma w tym chwały. Schodów do nieba, piekła, żadnego raju, nagrody, kary, żadnych bliskich, obcych, sensu, pocieszenia, trwania, nic. Oskarżono mnie, że po cóż żyję, skoro nic. Bo nie skoczyć to wszystko, co mam. Żyjemy dlatego, że nie kończymy życia. Po prostu. Nic więcej nie ma. Co za idiota skończyłby swoje życie, będąc zdrowym, młodym i nie mając nic więcej, prócz życia, bo namysł nad rzeczywistością odarł go z wiary w cokolwiek więcej? Co mi zostaje? Oprócz pozostania dobrym człowiekiem i udowadniania, że istnieje moralność płynąca z rozumu, która nie musi być narzucona przez wydumane istoty? Gapię się w otchłań i opisuję ją. Wypełniam ją słowami. Dźwiękami. Wizerunkami. Dialog z otchłanią, który jest monologiem ku wypełnieniu niczego. Co jakiś czas wracam, niezbyt daleko, na drogę, żeby spotkać się z ludźmi. Staram się nie mówić im o tym, co jest na końcu, ale nie zawsze wychodzi. Wtedy straszę ich, choć nie chcę, albo wypełniam niechęcią do mojej osoby. A to przecież indywidualny, egzystencjalny dramat każdego z osobna. Oby nikt przeze mnie nie musiał spotykać się z twarzą w twarz z metą w tym wieku. Oby stanął przed nią dopiero umierając. 
Nie uważam się za lepszego człowieka od innych. Uważam się za bardziej świadomego. A to nie świadczy ani o tym, że mam być lepsza, ani mądrzejsza, ani nie stanowi o komforcie mojego życia. Jeśli mam spędzić całe życie, gapiąc się w przepaść, w której nie ma nic, i próbując sobie z tym poradzić, opisać to, zapełnić - czy to ma być lepsze od ludzi na drodze albo tych, którzy dochodzą tu i biedne, przerośnięte ludzkie mózgi mamią ich fatamorganami schodów do nieba czy innych rzeczy? A może mój mózg też mnie mami? Ale oni się nad tym nie zastanawiają. A całym grzechem mojego życia jest namysł. Pieprzony namysł, skrystalizowany filozoficznie. Tysiąc razy zadawano mi pytanie: Po co to analizujesz? Po co się tym przejmujesz? Po co to roztrząsać? Bo nie jestem bezmózgim yeti; ktoś nie chce korzystać maksymalnie ze swojego mózgu, tej największej broni, w jaką w swej historii wyposażyła kogokolwiek natura - jego sprawa, niech trzyma sztamę z yeti i da mi spokój. Myślicie, że to znak pychy? Wyzywanie ludzi od yeti, od psów na łańcuchach? To prowokowanie do namysłu. Podburzanie innych do mojego grzechu. Chcę, żebyście się wkurzyli. Chcę, żebyście zaczęli intensywnie myśleć, analizować, nie brać wszystkiego z tacy, jak leci. Mój grzech to namysł, nie duma. Bo nie ma w tym chwały. Jest rozpacz, ale odrzucam ją, jak mogę. Nie chcę być męczennikiem. Nie ma tu też żadnego możliwego czynu, by zostać bohaterem. Więc buduję dom na skraju urwiska. I nie twierdzę, że należy mi się racja absolutna. Jestem pełna wątpliwości. Tylko głupiec sądzi, że ma absolutną rację. Nie wyjdę poza mój subiektywizm. Nie mogę wyjść z własnego mózgu. I o tym właśnie mówię. Nie ma już dla mnie nic, prócz urwiska i otchłani. Nie mogę cofnąć tego, dokąd doszłam. Nie mogę pójść naprzód. Więc buduję dom. Będę z niego widzieć i głębię lądu, i głębię otchłani. Będę o tym pisać. Wieści z pogranicza jawy i snu, istnienia i nieistnienia. Taki wybrałam los.
A teraz przeczytajcie jeszcze raz czerwone słowa z początku notki.

Komentarze

Popularne posty