NIGDY

Nigdy nie próbowałam się ratować. Jeśli przetrwałam, po prostu wstawałam i szłam dalej. Nie ratowałam się. Nie układałam tego. Brałam takie, jakie jest. Nie walczyłam. Pozwalałam się przygniatać. Uczyłam się żyć z coraz mniejszą ilością tlenu. Dostosowywałam się. Nie zszywałam ran. Nie przejmowałam się krwawieniem. To po prostu ze mnie uciekało, w popłochu. Pozostawało coś coraz bardziej obdartego, obnażonego i zwyrodniałego. Coś odstręczającego, pulsującego, zbyt żywego i zbyt obkurczonego, a jednocześnie taka rzecz, której już nie da się bardziej dopiec. Wychudzone, odrażające, pozbawione ludzkich kształtów stworzenie, w które jednak możesz ładować cały magazynek, a nawet się nie zachwieje. Więc pozwalasz przejść temu obok. Modlisz się, by na ciebie nie spojrzało. Ale czujesz, że ono WIE. Totalnie, absolutnie wie. Bo nie bało się prawdy. Chciałbyś, by przyszło ci na usługi, stało się twoją tarczą. To się nie stanie. Stworzenie krąży wokół, nie zwracając na ciebie uwagi. Jesteś zbyt mały na pokarm dla tego czegoś. I tak naprawdę... tak naprawdę modlisz się, by jednak cię dostrzegło. Byś coś dla niego znaczył. 

Nigdy nie zwracałam uwagi na to, jak coraz bardziej odstaję. Na rzeczy, które bardziej i bardziej oddzielały mnie od całej reszty. Miałam gałki skierowane wgłąb głowy. Czasem rzucałam spojrzeniem wokół. Odkrywałam, że jestem w coraz większej dziczy albo na pustkowiach. Wracałam wgłąb siebie. Nauczyłam się wytwarzać własny tlen. Wytwarzać własny obraz. Stałam się osobnym wszechświatem. 

Nigdy nie walczyłam z miłością. Przyjmowałam ją jak odurzenie. Mocniejsze odgrodzenie od rzeczywistości, a jednocześnie złapanie kogoś za rękę, jak w wielkiej ciemności. Żeby upewnić się, że nadal istnieje. Świat wokół mnie. Tylko tak... tylko temu ufam. Drugiemu, świadomemu istnieniu rzuconemu w to bagno zawieszenia pomiędzy wszystkim a niczym.

Nigdy nie uważałam, że coś trzeba we mnie naprawiać. Próbowano tego. Ale nikt nie mógł dojść do źródła. Źródło jest hermetycznie zamknięte. Jestem hermetycznie zamknięta na świat zewnętrzny.

Wokół mnie jest mnóstwo ludzi. Myślą, że mamy dylemat jeża. Że jesteśmy tak blisko, że nawzajem mamy wbite w siebie kolce. To tylko manekin. Jestem szczelnie zamknięta w środku. Jest tylko jedna droga przez wnętrze. Jeden tunel, jeden tor. Rzadko zdarza się lokomotywa z takim udźwigiem, że podejmuje próbę przejechania.

Nie wiem czy można roztrzaskać tytanową czaszkę. Nie wiem, czy przypadkiem nie próbuję wykoleić pociągu. A potem użyć dynamitu.
Albo najpierw użyłam dynamitu. Ale nie zadziałał. Na tytan? Dobre sobie. Żałosna próba. 

Zaczynam rozumieć. Zaczynam widzieć samą siebie w świetle zbliżającej się lokomotywy. Coraz wyraźniej.

Widzę się. Widzę się od zewnątrz. Dostrzegam prawdę o sobie w cudzych oczach. Tego mi brakowało, cudzych oczu na tyle przejrzystych, by spełniły funkcję lustra. 

Widzę to stworzenie. Patrzy prosto na mnie.

http://www.poezja-polska.pl/fusion/readarticle.php?article_id=36883 Mój, mój. Wszystko moje...

Komentarze

Popularne posty